niedziela, 11 marca 2018

Korsyka GR20 - część I

Pomysł na GR20 zaproponował Marcin. Moja pierwsza reakcja była mniej więcej taka: "Co?! Przecież tam jest ciepło." Po argumentacji, że we wrześniu damy radę, jeszcze trochę pomarudziłam, że daleko, że trudno, że logistyka i w końcu dałam się przekonać.

Bilety na wrzesień kupiliśmy w maju i nie było już odwrotu. Na cały pobyt na Korsyce mieliśmy 12 dni, z czego 2 dni były przeznaczone na dostanie się do szlaku i na lotnisko. 

9.09.2017 sobota
Lot z Krakowa do Genewy i z Genewy do Figari (Korsyka). Na miejscu byliśmy późnym popołudniem, ale stało jeszcze przed nami najtrudniejsze zadanie - dostać się do miejscowości Conca, gdzie zaczyna się trek. Autobusów nie było (późna godzina i weekend), za taksówkę chcieli 80€ więc został nam autostop. Jeden z kierowców (na szczęście mówiący po angielsku!) powiedział nam, że u niego w ogródku nie padało od kwietnia i wyśmiał nasze prognozy na 3 dni deszczu. :) Po 4 przesiadkach dostaliśmy się na pierwszy camping. Na miejscu można kupić gaz turystyczny zakręcany lub nabijany (cena zakręcanego 9€*). Cena campingu za namiot- 7, w "łazience" ciepła woda, podłoże równe, raczej twarde, ciężko coś wbić, szczególnie po ciemku. 😉Tego wieczoru zdążyliśmy tylko się umyć i zjeść kolację.

*We Francji powszechnie używany jest gaz nabijany. Zakręcany jest dla nich egzotyką i dziwnie patrzą na taki wynalazek. To, że można go tam kupić jest (dla nas) bardzo miłym wyjątkiem. Oprócz tego, na każdym biwaku jest ogólnodostępna kuchenka, więc można przeżyć bez swojej.

Łazienka

10.09.2017 niedziela
Pierwszy poranek wielkiej przygody.😉Z campingu oczywiście wyruszyliśmy ostatni. 😀 Aby dotrzeć do początku szlaku, trzeba jeszcze przejść jakieś 40 min przez wioskę, gdzie asfalt stromo pnie się w górę. Do startu docieramy spokojnym tempem, bo gdzie się spieszyć jak przed nami jeszcze tylko 10 dni wędrówki.



Bar, w którym większość osób kończy przygodę z GR20 
Na początku szlaku 


Pierwsze kilometry trasy to podejście na Bocca d'Usciolu. Ścieżka cały czas wiedzie malowniczym lasem, zgoła innym od tego jaki znamy, również kolor skał jest odmienny.Widoki są dosyć egzotyczne.


Przełęcz z charakterystycznym wcięciem w skałach, którym prowadzi szlak

Z tego lasu przyszliśmy 😊



Krótko po wdrapaniu się na przełęcz, szlak przechodzi w trawers, na którym mija nas Hiszpan. Jak się później okazało, towarzyszyliśmy sobie prawie do końca trasy. Wędrujemy dalej przez rzadki las, schodzimy w dół do rzeczki, na której utworzyły się kuszące baseny, jednak z nich nie korzystamy. Wychodząc na kolejne wzniesienie robi się nam coraz cieplej i zapada decyzja o przebraniu się w krótkie spodenki. 




Kuszące, skalne baseny





Krajobraz i roślinność stale się zmienia, aż dochodzimy do pewnej wariacji na temat naszych gór stołowych. Potężne, gładkie skały, gdzieniegdzie porośnięte drzewami. Całość robi na nas wrażenie.



Góry stołowe szybko się kończą i znowu przechodzimy do śródziemnomorskich klimatów. Przed nami powoli ukazują się strzeliste turnie. Magii dodaje gra słońca z chmurami.











Docieramy do schroniska (Refuge Paliri*), które jest oficjalnym końcem pierwszego etapu. My jednak robimy sobie tylko przerwę na obiad i zachęceni wczesną porą, kierujemy się dalej w stronę przełęczy Col de Bavella.

*W schronisku można zakupić podstawowe produkty spożywcze (makaron, jakieś konserwy). Dostęp do wody pitnej oraz "prysznica" jest ok. 200 m poniżej, woda jest raczej lodowata. Teren w około jest zróżnicowany, ale raczej nie powinno być problemów z rozbiciem namiotów, miejsca jest raczej sporo.


Gospodarze mają prywatny leżak z takim widokiem :)

Polski akcent

Część sprzedażowa, za nią znajduje się jeszcze jeden budynek noclegowy

Aby dotrzeć na przełęcz musimy jeszcze pokonać jedno wzniesienie. Z chmur zaczyna kapać, ale deszcze nie może się rozpędzić i ostatecznie odpuszcza.




Charakterystyczne drzewo na przełęczy Bavella

Dochodzimy do Gite d'etape Col de Bavella, gdzie jest szeroka asfaltowa droga i na mapie wygląda, że infrastruktura jest dosyć rozbudowana. Zaczyna być nieprzyjemnie bo nachodzą chmury i robi się wietrznie i chłodno. Widzimy rozbite namioty, ale nie możemy znaleźć żadnej recepcji czy informacji co, jak i gdzie. Kręcimy się w kółko, aż wchodzimy do najbliższej restauracji, gdzie od średniopomocnej pani dowiadujemy się na migi, że tu nie ma campingu i na najbliższy musimy iść gdzieś dalej. Wychodzimy skonsternowani, bo do cholery namioty stoją! W końcu zauważamy chłopaka poznanego poprzedniego dnia, który mówi po angielsku i prosimy go o pomoc w tłumaczeniu. Sam ma rozbity namiot, więc chyba wie jak to załatwić. Wchodzimy ponownie do restauracji i zaczynają się pertraktacje z Szefem. Za dużo z tego nie rozumiemy, jakieś włoskie krzyki po francusku... W końcu łaskawie zgadza się abyśmy zostali, pod warunkiem wykupienia kolacji. Cała przyjemność kosztuje nas w sumie 50€ (dwa obiady składające się z 3 dań, możliwość rozbicia namiotu i dostęp do łazienki z ciepłą wodą).

Całej sytuacji przyglądały się kelnerki i na koniec okazało się, że jedna z nich mówi po angielsku... A po zapłaceniu nawet Szef umiał powiedzieć Thank you! Niesamowite! Nigdy nie byłam jeszcze w sytuacji, gdzie ludzie ewidentnie nie chcą pomóc turyście.

Formalnie na przełęczy są dwa "schroniska-restauracje" gdzie można nocować jeśli są miejsca lub po wcześniejszej rezerwacji, ale nie ma miejsca na namioty. Jest wielka polana, ale z zakazem biwakowania.

Rozbiliśmy się obok wcześniej widzianego Hiszpana. Widać, że z choinki się nie urwał, jest zainteresowany naszym sprzętem, a sam ma wszystko "kumate". Jeśli chodzi o Polskę to wypytuje gdzie warto pojechać na jakiś treking, słyszał o szlaku Orlich Gniazd, co nas zaskakuje. Ta rozmowa trochę nas podbudowuje mentalnie po perypetiach z francuzami, wraca wiara w ludzi.


PS. W tej historii dosyć istotny jest fakt, że nie mówimy po francusku, a to ciągnie za sobą wiele innych konsekwencji.


2 komentarze:

  1. Przyznam szczerze, że myśląc o miejscach gdzie wśród lokalsów dominuje język francuski to jest to dla mnie największa obawa podczas planowania wyjazdu. Spotkałam się już wielokrotnie z opiniami ludzi, którzy mieli podobny problem z komunikacją w krajach francuskojęzycznych. Ja co prawda miałam do czynienia z górską Francją raz, podczas wyjazdu na Mont Blanc. Pani obsługująca camping co prawda była miła, ale i tak praktycznie wszystkie sprawy związane z zameldowaniem załatwialiśmy "na rysunki"...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, miejsca turystyczne, codziennie ludzie z całego świata, a oni nawet liczebników po angielsku nie wydukają... Na szczęście zdarzają się też ludzie, po których widać, że chcą pomóc. :)

      Usuń