środa, 20 lipca 2016

Grossglockner

24-26.05.2016
Po luźniejszym dniu spędzonym na ferracie, grilowaniu i debatowaniu co dalej (połączonym ze sprawdzaniem pogody co 5 minut) opuściliśmy capming i udaliśmy się do Kals am Großglockner. Pogodynki internetowe zapowiadały poprawę pogody na następny dzień. Jednak gdy dojechaliśmy na parking nic tego nie zapowiadało. Cały czas szargani rozterkami ostatecznie zarzuciliśmy pelecaki na grzbiety i ruszyliśmy w górę, w piękną chmurę. :)

W drosze do Kals
Pogoda pierwszego dnia...




Niska temperatura nam odpowiadała, wysoka wilgotność już mniej. ;) Przy Lucknerhutte zrobiliśmy sobie pierwszą krótką przerwę. Od tego momentu na szlaku pojawił się śnieg, który w coraz większej i większej ilości towarzyszył nam już do końca. Podążaliśmy za jakimiś pojedynczymi śladami które w końcu się urwały. Gdzieś od połowy drogi zaczęło się dla nas żmudne torowanie i oczywiście zapadanie się w śniegu (sic!). Do tego wszechobecna chmura utrudniała nam wybranie najbardziej optymalnej drogi. Będąc już prawie u stóp schroniska (tzn. w miejscu gdzie zapewne już je normalnie widać i trzeba podejść na przełęcz do tablicy informacyjnej) my odbiliśmy w lewo pod skały, żeby nie iść środkiem żlebu, którego końca nie było widać. Ta decyzja kosztowała nas sporo siły i niepotrzebnej nikomu pracy w postaci torowania w bardzo głębokim śniegu. W końcu naszym oczom ukazało się upragnione schronisko Studlhutte, a chmury po chwili zniknęły. Mogliśmy podziwiać już z góry jak to sobie utrudniliśmy ostatni kawałek trasy. :)









Winterraum był pusty, na tę noc mieliśmy go na wyłączność. W kuchni można znaleźć mnóstwo polskiego (i nie tylko) jedzenia, znalazł się nawet w miarę świeży chleb z Bytomia! :D Chłopaki zabrali się za rozpalanie w piecu, zostało jeszcze trochę drewna po zimie. Przy okazji odkryłam w sobie nową pasję- gotowanie śniegu!


Po kolacji stwierdziliśmy, że śpimy w kuchni, bo na pewno będzie tam cieplej niż na stryszku w sypialni. Nie wiem skąd ten pomysł, ale ławy okazały się wyjątkowo niewygodne. Ustalając wieczorem plan ataku szczytowego podjęłam się roli kierownika bazy. Szczyt miał być zdobyty w stylu alpejskim przez szybką dwójkę wspinaczy. :D No dobra... Tak na prawdę Matka Natura przemówiła do mnie, iż lepiej bym się tam nie pchała. ;)

Szybka dwójka wstała w środku nocy spakowali się i wyszli. Brrrr... nie wiem jak udało im się wydostać z ciepłych śpiworków, to musiał być najtrudniejszy moment wyprawy. Ja mając przed sobą długi dzień w Winterraumie (bez Internetu!) postanowiłam jak najdłużej spać, żeby jak najkrócej się nudzić. ;) Wstałam o słusznej porze, zjadłam śniadanie, posprzątałam kuchnie, pozamiatałam, naznosiłam śniegu w garnkach, przeczytałam książkę wyjść, posiedziałam na kamieniu w słońcu- okazało się, że jest cieplej niż w Winterraumie, zrobiłam parę zdjęć, przeszłam się tam i spowrotem i na około i jeszcze raz... ;) W końcu dostałam informacje, że gdzieś za godzinę będą na górce nad schroniskiem! Ucieszona wyszłam na ową górkę (pewnie ok 3000m n.p.m.) i czekałam jeszcze z godzinę... W między czasie padały jakieś śnieżne kulki, a w oddali za plecami widziałam niefajne chmury. Gdy już wystarczająco się wychłodziłam i miałam wracać, zza grani wyszła jedna postać, a zaraz za nią druga. Doczekałam się na zdobywców Grossglocknera. ;) Chociaż szczerze powiedziawszy już z daleka widziałam, że żwawo to oni nie idą. :P Ale najważniejsze, że cali i zdrowi! :) Razem już wróciliśmy do schroniska.

Grossglockner


Grossglockner
Grossglockner i po prawej jego zdobywca ;)
Z relacji chłopaków wynikało, że wykończyło ich przejście przez lodowiec w ciągle zapadającym się śniegu na różną głębokość. Tego dnia byli jedynymi "tuptaczami", cała reszta to skiturowcy, którzy lodowiec pokonywali sunąc na nartach w błyskawicznym tempie. Gdy dotarli do Erzherzog Johann Hutte niebo się zachmurzyło i w sumie to nie wiedzieli gdzie dalej iść, ale po chwili trochę rozwiało i podążyli śladami narciarzy. Koleje chwile zawahania dopadły ich już na Kleinglocknerze, ale poszli dalej. Ze szczytu widoków nie mieli, ale krzyża dotknęli i mogli już wracać. W między czasie Marcin zgubił ferry, poleciał gdzieś tą piękną rysą... Na szczęście poradzili sobie bez niego. Powrót obył się już bez żadnych przygód, zapewne marzyli tylko o nartach. ;) Gdy się spotkaliśmy to usłyszałam, że dobrze, że nie poszłam i jeszcze coś o zmęczeniu... :P

Poranna droga przez lodowiec









W schronisku napaliliśmy w piecu, moja szybka dwójka uzupełniła kalorie i płyny. Do schroniska dotarło trzech skiturowców, studentów z Insbrucka. Gdy dowiedzieli się, że te głębokie ślady do schroniska są nasze podsumowali tylko krótkim 'holy shit'. Następnego dnia również wybierali się na Grossglockera. Ze względu na nowych lokatorów i niewygodne ławki, tym razem wybraliśmy nocleg na materacach na górze. Było zdecydowanie wygodniej, a temperaturze było daleko do zimnej.

Nasi towarzysze zmyli się wcześnie rano, my wyspaliśmy się i po ogarnięciu rzeczy ruszyliśmy w dół. Pogoda była ładna, wszystko było ładnie widać, oprócz szczytu Glocka, który uparcie siedział w chmurze. Idąc w dół spotkaliśmy sporo rodaków- był to pierwszy dzień długiego weekendu w Polsce. Z daleka mogliśmy ich rozpoznać po braku nart! :)

Powrót w doliny
Widok na Grossglocknera


Papa Grossglockner!

Glock uparcie do końca siedział w chmurze, a zapewne najlepiej wygląda z parkingu. Bez tego pięknego widoku musieliśmy ruszyć do domu, ale kto wie, może jeszcze się zobaczymy. :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz