wtorek, 8 maja 2018

Korsyka GR 20 - część III

12.09.2017 wtorek
Poranek był mglisty. Śniadanie i zwijanie namiotu zaczęły już być rutyną, co nie przeszkodziło nam zwinąć się na końcu. 😉 Odcinek z Matalza zaczyna się od bardzo przyjemnej piaszczystej drogi, po drodze mijamy kaplicę San Petru i dochodzimy do drogi, przy której jest bergeria Basseta. Mamy tam okazję po raz drugi spotkać słynne, dzikie świnie, wędrujące sobie drogą. 



Kaplica

Dzika świnia


Mgła dodawała uroku całej scenerii, która dzięki niej stała się bajkowa. Jedynie temperatura nie należała do spodziewanych, było może koło 8-9 stopni, rękawiczki by nie zaszkodziły. W trakcie tego dnia przepakowaliśmy część bagażu na trochę inną konfigurację, bo coś mnie ciągnęło w jednym ramieniu.














Wraz z upływem czasu mgłę przewiało. Gdzieś w tym momencie spotkaliśmy parę starszych Amerykanów, którzy przestrzegali nas przed wiatrem na górze, a my uparciu twierdziliśmy, że wczoraj bardziej wiało (oj, jakże mało jeszcze wiedzieliśmy wtedy o wietrze...).






Wychodząc w wyższe partie, nieosłonięte lasem, przebraliśmy się i przygotowaliśmy na to co dzień wcześniej. Aparat wylądował w plecaku, gore na plecach. Mniej więcej gdzieś w tym miejscu minęli nas Francuzi ostrzegając przed wiatrem. Hmmm, Francuzi mówią do nas po angielsku... zaczyna to być podejrzane... może faktycznie jest coś na rzeczy. No dobra, idziemy i wieje, mniej więcej tak jak wczoraj, faktycznie jest bardzo nieprzyjemnie. Będąc już naprawdę blisko grzbietu, gdzie trzeba przejść na jego drugą stronę, mija nas wycieczka z przewodnikiem. Ostatni z grupy, Niemiec, pyta czy na pewno musimy tam iść, trochę dziwne pytanie... Grupa się wraca, gdyż przewodnik zdecydował, że jest zbyt niebezpiecznie i będą schodzić gdzieś w dół. Hmm... no dobrze przewodnik jest odpowiedzialny za grupę ludzi o różnych umiejętnościach i kondycji. My idziemy!


Dochodzimy do wyrywy w skałach w kształcie litery V, którą trzeba przejść. Widzimy i słyszymy, że mocno tam wieje, więc kawałek niżej zbroimy się jeszcze bardziej, dopinamy wszystkie paski i ruszamy. Na pierwszy ogień idzie Marcin. Gdy wychyla się z za osłaniających nas skał, widzę, że jest grubo. Dopada pierwszy głaz, a potem chyba całą siłą przeskakuje w stronę przeciwległych skał, poruszając się raczej bliżej ziemi. Widząc to jestem już lekko przerażona, ale przecież nie zostanę tam. Przez hałas jaki wywołuje ten wiatr ciężko się nawet usłyszeć, dogadujemy się bardziej na migi, że mam iść. Paroma krokami dopadam do głazu w połowie drogi i z całych sił go chwytam. Wiatr nie pozwala się wyprostować, wyrywa kijki z rąk, a plecak działa jak żagiel, obraca całe ciało... Kolejny odcinek postanawiam przejść na kucaka, jednak jest ekstremalnie, nawet to jest trudne. Gdy już prawie jestem w lepszym miejscu wiatr całym impetem uderza we mnie. Próba obrony rękami prowadzi do skaleczenia, widzę tylko zakrwawione palce i pełzam do przodu żeby wyjść z tego ciągu.

Parę kroków niżej jest już lepiej, można ustać i się ogarnąć. Na szczęście ucierpiał tylko jeden palec i narobił więcej strachu niż szkód. Przejście przez ten komin było tak straszne, że nie ma sensu się wracać, obieramy taktykę ucieczki do przodu, mając nadzieję, że już więcej takich przejść na trasie nie ma. Niestety ten odcinek poprowadzony jest granią. Raz jesteśmy po stronie wietrznej i zimnej, żeby za chwilę znaleźć się po stronie słonecznej i bezwietrznej. O ile pamięć mnie nie myli było jeszcze tylko jedno, bardzo trudne (z powodu wiatru) przejście, ale nie aż tak ekstremalne jak to pierwsze. Dosyć śmiesznie musieliśmy na nim wyglądać... Idąc sobie nagle siadamy i trzymamy się kamienia, kombinując jakby tu przejść przez wietrzny tunel, bo ustać się nie da. W przeciwnym kierunku idzie jakaś para i widzę, że nas obserwują z miną "co oni odjaniepawlają?!?!", a dosłownie po 5 krokach są już w tej samej pozycji. 😀 Nabieramy rozpędu i przedzieramy się przez niewidzialną ścianę wiatru i za 5 kroków maszerujemy znowu jakby nigdy nic. Po tej nierównej walce w końcu naszym oczom ukazuje się schronisko Usciolu. Mam już dość i wcześniej myślałam, że tam zakończymy ten dzień. Jednak jest dosyć wczesna godzina, a przy schronisku cisza i spokój, ani jednego powiewu i piękne słońce, cieplutko i miło. Tylko jakieś konie kręcą się na około. Nie ma co marnować dnia, więc odpoczywamy, jemy i decymujemy się iść dalej zgodnie z planem.




Strona bezwietrzna
Już schodzimy do schroniska





Górska sielanka

Francuskie konie jedzą przy stole, takie są ąę ;)

Wychodzimy ponad schronisko a tam znowu ten cholerny wiatr! Bardzo zmienny i porywisty. Gdy nowa wersja szlaku wiedzie znowu granią, nie jesteśmy w stanie na nią wejść i znowu przeżywam chwilę grozy. Mam już serdecznie dość. Na szczęście na dole jest jakaś ścieżka, którą trawersujemy Monte Formicola, widać też tam ludzi, którzy najwidoczniej zdecydowali się na taki sam wariant. Gdy góra się "kończy" zostaje nam znowu przebić się na drugą stroną gdzie prowadzi szlak, na szczęście jest to już znośnie w porównaniu do poprzednich przełęczy.


Widok w tył, na grań, którą już przeszliśmy. Wygląda niewinnie i spokojnie...





Największe kłamstwo fotografii, nie widać tu wiatru. 



Tutaj znowu przechodzimy na wietrzną stronę

Tam czeka nas strome zejście do Bivac Laparo- przełęcz na której nic nie ma, ale można biwakować. Jednak nasze planowe schronisko jest jeszcze kawałek drogi dalej. Ja jestem już wykończona tym wiatrem. Po całym dniu hałasu i "skaczącego obrazu" (kaptur fajna rzecz ale trzepocze na głowie) bolą nas głowy. Nie ma za bardzo wyjścia, trzeba iść. Przechodzimy przez spaloną górę - Punta di Campolongo, dalej znowu wychodzimy na jakieś skałki, gdzie dla odmiany wieje, z tego co pamiętam to chyba bardzo, ale wrażenia na mnie już to nie robi. Jedyne o czym marzę to koniec tego dnia.

Laporo

Spalona góra



Przechodzimy obok Punta Della Capella (2074) i nie mam już najmniejszej ochoty na nią podskoczyć choć to parę metrów. Marcin sam zalicza szczyt, a ja czekam wpatrzona w ścieżkę prowadzącą do schroniska, bo wiem, że to już blisko i gdzieś tam jest. :) To blisko to około godziny drogi i docieramy do niego o zachodzie słońca. W schronisku Prati jesteśmy witani przez znane już twarze, wszyscy szczerze gratulują sobie przejścia tego dnia i nikt nie ma zamiaru wędrować następnego dnia jeśli wiatr się utrzyma. 


Punta Della Capella 

Widok ze szczytu, widać już upragnione schronisko

W okienku mówię "Bivaq, two person" daję pieniądze, a młody chłopak woła dziewczynę, która zna angielski... Na szczęście dla nich, nic więcej nie chciałam. 😉 Już o zmroku i w wietrze rozbijamy namiot. Jest dużo miękkiego podłoża, bez problemu możemy się wbić gdziekolwiek, ale najlepsze miejscówki wzdłuż kosodrzewiny są już pozajmowane. Prawie całą noc hula wiatr, co chwilę nas budząc, ale chińczyk daje radę i rano budzimy się w dalej stojącym namiocie. :)

*Opisując to wiem, że trudno jest sobie wyobrazić taki wiatr. Sama bym nie uwierzyła, myślała, że to lekka przesada, że przecież byłam w Tatrach, halny nie raz zaliczony. Ale teraz już wiem, że gdy wiatr wydaje niski dźwięk, jak startujący odrzutowiec, a nie jak wiatr, to znaczy że coś się dzieje. Tego dnia były odwołane loty na Korsyce, a źródła podają że wiatr osiągał prędkość do 180 km/h na poziomie morza (link do pogody). Nasz świeżo poznany Hiszpan (przewodnik wysokogórski) twierdził, że czegoś takiego jeszcze w życiu nie przeżył, nawet w górach wysokich.

1 komentarz:

  1. No Dziumał, dobrze, że wiatr Cię nie złamał i wróciłaś cała!!! Myślę, że kolejne odcinki będą spokojniejsze w opisie, bo fotografie nie pokazują grozy sytuacji!!!

    OdpowiedzUsuń