Po nocy w towarzystwie audiobooka (relacja tutaj), przywitał nas dosyć zimny, mglisty i wietrzny poranek. Na śniadanie musieliśmy się ulokować w przepełnionej kuchni, bo dodatkowo co chwilę padało. Mocny wiatr na sekundę przewiał chmury, pokazując widok na dolinę i ślicznie oświetlając namioty.
Słońce zaświeciło na sekundę, a wiatr i temperatura nie zostały uchwycone na zdjęciu - Magia Fotografii! |
Po śniadaniu ruszyliśmy w górę, po czym szybko musiałam się wracać po kubki - byłaby to nasza pierwsza zguba na szlaku. Na szczęście stały grzecznie, tam gdzie je zostawiłam. :) Dzień był mglisty i deszczowy, a my mieliśmy do przejścia bardzo ładny (widokowo) odcinek. Niestety pogoda nam nie sprzyjała i każda, nawet najmniejsza dziura w chmurach była na wagę złota.
Szybko byliśmy całkiem mokrzy i zmarznięci (po raz kolejny żałowałam, że nie mam rękawiczek). Humory zaczęły się poprawiać dopiero w miarę poprawy pogody. Na bardzo krótkim odcinku z łańcuchami (łatwy kominek) zrobił się korek, mimo że ludzi było mało. Gdy doszliśmy do słynnej z pocztówek poszarpanej grani (ukrytej w chmurach) i zaczęliśmy schodzić kruchym terenem to pogoda zaczęła się poprawiać. Po kruszyźnie, czekał nas już krótki i stabilny odcinek do schroniska Manganu, tam pogoda już całkiem się poprawiła.
O, tam na górze byliśmy. |
Drugi etap do przełęczy Col de Vergio pokonywaliśmy już w całkiem dobrej pogodzie, zupełnie jakby zaczął się nowy dzień. Dynamika pogody w górach na wyspie na prawdę potrafi być zaskakująca.
Odcinek z Manganu do Col de Vergio jest dosyć płaski, ale za to bardzo malowniczy i urokliwy. Tutaj też spotykamy 3 Polaków, którzy opowiadają co nie co o odcinku, który nas czeka. Dodatkowo dzielą się informacjami na temat kolejnego campingu, że kuchnia jest do 19:00 i że było tam dużo Polaków (ale skąd skoro nikogo nie mijaliśmy...)
Po drodze znajduje się jeziorko Lac de Nino, również popularne z pocztówek. Jednak własnie koło niego, należy zachować dużą czujność. Zamiast iść wyraźną ścieżką prosto, należy za nim skręcić w lewo i iść łąką bez ścieżki. My oczywiście się zgubiliśmy. Po odnalezieniu właściwej drogi czekało nas podejście na Capu a u Tozzu, a później niemiłosiernie ciągnące się zejście i trawers... miały chyba ze 100 km. ;) Na zejściu mam już dość, a czas nam się kurczy. W końcu w obliczu groźby, że nie zdążymy zamówić kolacji, Marcin biegnie przodem, a ja człapie samotnie przez las.
Gdzieś tu trzeba skręcić |
Tu już nie idźcie. ;) |
Jesteśmy znowu na szlaku |
Hotel na przełęczy |
Na polu namiotowym Col de Vergio funkcjonuje sklepik spożywczy, jednak pan, który go prowadzi nie mówi ani słowa po angielsku, a kwotę rachunku pokazuje na kalkulatorze. :) Łazienka jest spora, ale nie da się regulować temperatury wody... Nam trafił się taki wrzątek, że prawie niemożliwym było umycie się. Dopiero po wyjściu spod prysznica Marcin znalazł rurę i zawór regulujący, co spotkało się z okrzykami radości kąpiących się Niemców. Pole namiotowe jest duże, podłoże miękkie i znajduje się na nim wiata kuchenna gdzie można sobie usiąść i spokojnie ugotować i zjeść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz