sobota, 14 maja 2016

GRW czyli Grześ, Rakoń i Wołowiec

Od dawna chcieliśmy wprowadzić w życie integracje z ludźmi gór z Internetów, jednak zawsze coś stawało na przeszkodzie. Tym razem udało się i wyruszyliśmy na szlak razem ze Skadi na Grani. Relacje z tej wyprawy można przeczytać TU.

2.04.2016
Wyruszyliśmy wspólnie z Opola na Słowację, trasa długa i damska część ekipy odpłynęła. Dobrze, że kierowca nam nie zasnął.


Dużego Fiata zostawiamy na parkingu pod wyciągiem narciarskim Rohacze-Spalena. Pogoda słoneczna i aż chciałoby się wskoczyć w buty narciarskie i trochę pośmigać, a zamiast tego przychodzi wrzucić na plecy (zbyt) ciężki plecak i ruszyć w przeciwnym kierunku niż stok. Obieramy kierunek na Sedlo pod Osobitą. Początek w lesie jest bardzo przyjemny, słońce świeci przez drzewa, trafiamy na polane Zwerowka, na której zaczynają kwitnąć krokusy, później spotykamy sarny i docieramy do kolejnej polany, na której zaczyna się podejście na przełęcz. Szlak jest dosyć monotonny, szybko pnie się w górę, jeśli pojawią się już jakieś widoki pomiędzy drzewami to ma się je za plecami. Po dwóch godzinach docieramy na Sedlo i robimy przerwę na kanapki i takie tam. ;)

Pierwsze krokusy w sezonie
Laskiem, cieniem, żeby nas nie było widać :)
Prawie Sedlo...
Sedlo pod Osobitą
No to tam gdzieś idziemy... :)
Częściowo widać grzbiet, którym będziemy szli na Grzesia (to nasz kolejny cel). Według mapy ma zająć nam to 2 godziny, lightowy odcinek bez żadnych trudności, co to dla nas... Oj jacy byliśmy jeszcze nieświadomi tego co nas czeka, zlekceważyliśmy ten odcinek, za co on słono się odpłacił, pokazał nam, że jesteśmy tylko małymi robaczkami, które wdrapały się tutaj za jego zgodą i tylko za jego zgodą go opuścimy... No dobra, popłynęłam. :D  Zaczęło się fajnie, ale już po chwili padło hasło, że zakładamy stuptuty bo się zapadamy i śnieg leci do butów, pewnie za chwilę będzie lepiej, no ale ubierzmy. To "za chwilę" nastąpiło chyba dopiero na Grzesiu. :P Tak więc szliśmy lasami i polanami w śniegu, który średnio co 3 kroki robił nam niespodzianki i znikał gdzieś spod stóp, zapadaliśmy się czasem do kostki, czasem do kolana, czasem do końca. :) Oprócz znacznego obniżenia tempa marszu skutkowało to irytacją i spadkiem morali w grupie. No ale to nic, drugą atrakcją tego odcinka były wspomniane wcześniej polany. Polany, które były zaśnieżone i dawno nikt nimi nie wędrował. Normalnie idzie się za ścieżką, problem zaczyna się gdy nie ma żadnej poszlaki, wskazówki, choćby jednego śladu gdzie ta ścieżka mogłaby być. Kolejne minuty stracone na szukanie wyjścia, kręcenie się kółko, sprawdzanie rożnych opcji, posiłkowanie się gpsem. No i tak chyba ze 3 razy. Tym sposobem do Grzesia dotarliśmy w rekordowym czasie 4 godzin. :) Tego dnia Grześ był dla mnie jak jakiś Everest, nigdy nie był tak daleko i tak wysoko. Ale jaka radość ze zdobycia tego "malucha"! Słowackie szlaki potrafią dostarczyć niezapomnianych emocji.





Upragniony szczyt! :D

fot. Skadi


Granica pilnie strzeżona
Tatry w wersji malinowej



Zmęczeni trudami tego dnia musieliśmy założyć obóz pośredni w drodze do naszego celu (który z powodu zaistniałych warunków nieco się zmienił). Zachód słońca był piękny.

3.04.2016
Nieomal natychmiast po otworzeniu oczu byliśmy już na szlaku. ;) Tego dnia Chochołowska zaliczyła istny najazd turystów, na szczęście nam udało się od nich uciec. Swoje kroki skierowaliśmy najpierw na Rakoń, tam zapadła ostateczna decyzja, że Rohacze muszą na nas jeszcze poczekać. Tym sposobem główną gwiazdą wyjazdu został Wołowiec. Szybko i sprawnie wdrapaliśmy się górę gdzie mogliśmy zrobić sobie dłuuugą przerwę, na szczycie było całkiem przyjemnie, a tego dnia nigdzie już nam się nie spieszyło.


Hruba Kopa
Marcin i Skadi na Grani
Wołowiec :)
Taki misz-masz- ośnieżone Tatry i piasek znad Sahary w powietrzu

Rohacze muszą poczekać

Polskie Kilimandżaro- Babia góra. fot. Skadi
fot. Skadi
Szybko na ławkę! :)



W drodze powrotnej ubrałyśmy raki- a żeby bez potrzeby nie nosić w plecaku, jednak już na Rakoniu raki wylądowały z powrotem na plecach. Z Rakonia skręciliśmy w stronę Zabratu, a później do Taliakowej Chaty. Słońce mocno operowało i śnieg był już rozmoczony, ale na szczęście nie zapadał się! :) Od chaty pokonaliśmy jeszcze ładny kawał asfaltu do auta i tak zakończyła się nasza przygoda.

Mam nadzieję, że Skadi nie zraziła się do naszych (głupich) pomysłów na wycieczki i jest to wstęp do kolejnych wspólnych wypraw. :)