środa, 31 października 2018

Korsyka GR 20 - część VII


17.09.2017
Noc na campigu Col de Vergio minęła spokojnie, rano mogliśmy wygodnie zjeść śniadania pod zadaszeniem. Nieśpiesznie spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Tego dnia planowaliśmy dojść do schroniska Tighiettu, mijając po drodze schronisko Mori. Pogoda wyglądała na całkiem ładną.

Początek trasy wiedzie niezwykle malowniczym kanionem, na początku którego jest bergeria i urocze niebieskie stoliki z krzesełkami. Widać też tam rozbite namioty. Szlak jest nieco zmieniony z powodu awarii mostu, nowy postawiono nieco wyżej. W tej okolicy mija nas Pan na objuczonym osiołku, jednak gdy odruchowo sięgam po aparat to dostaję opierdziel... uprzejmość level expert.


Oddalający się Osioł, Osiołek i biegnący z nimi Pies




Po niewielkim podejściu wchodzimy do doliny, na końcu której widać przełęcz, pod którą powinno znajdować się pierwsze tego dnia schronisko. Tutaj uderza w nas dosyć mocny wiatr. Ubieramy się za kamieniem i idziemy dalej. Szlak wiedzie, środkiem, później wznosi się lewą stroną na grzbiet i trawersuje prosto do schroniska. Gdyby nie wiatr byłoby bardzo przyjemnie.







Schronisko Mori
Do schroniska dochodzimy porządnie zmarznięci, bo nie chciało nam się po drodze ubierać. Na wejściu spotykamy już znajomego Pana i od razu dostajemy opierdziel za wchodzenie z dużymi plecakami do środka... a później jeszcze za wchodzenie w butach... Francuska gościnność. 😜 W jadalni zastajemy jedną osobę, faktycznie, plecaki by się już nie zmieściły. Na szczęście jest to nasz podróżny sąsiad Hiszpan. Zdaje nam relację, że próbował wejść na pobliski szczyt Paglia Orba (uważany za najpiękniejszy na Korsyce), ale z powodu silnego wiatru wycofał się. Do schroniska wszedł by się posilić i ogrzać, a planuje iść na nocleg do kolejnego schroniska, tak jak my. Rozmawia się miło, ale trzeba w końcu się ruszyć i wyjść na wiatr. Schronisko opuszczamy jednak bez żalu. 


Przechodząc za przełęcz naszym oczom ukazują się piękne widoki, z drugiej strony jest również mniej wiatru i o wiele cieplej. Długo schodzimy, a później trawersujemy przez las.








Po (nudnym) leśnym odcinku dochodzimy do bergerii de Ballone. Znajduje się ona w bliskiej odległości od schroniska Tighiettu i w około są lepsze warunki do rozbicia namiotu. My jednak idziemy dalej, w oddali już widzimy cel wędrówki.

W centralnej części kadru stoi schornisko Tighiettu


W okół schroniska jest bardzo, bardzo skaliście i kamieniście, najlepsze miejscówki są zajęte przez namioty schroniskowe. Rozbicie namiotu znacznie utrudnia nam skaliste podłoże, udaje nam się to kombinowaną metodą, ale domek stoi. W menu schroniska jest "spaghetti a la Tighiettu" serwowane na kolację. Kolacja przebiega w bardzo wesołej atmosferze, takiej schroniskowej, jaką znamy z Polski. Na koniec gospodarz wyszedł do nas ze spryskiwaczem (takim jak do mycia szyb) i byłam przekonana, że będzie sprzątał stoły, a on każe ludziom otwierać buzię... 😀 W cenie kolacji jest dezynfekcja jamy ustnej, przy pomocy lokalnego bimbru, zębów już myć nie trzeba. 😃
Po kolacji zbieramy się szybko spać. Na drugi dzień czeka nas wejście na najwyższy szczyt Korsyki - Monte Cinto. Sprawdzamy jeszcze pogodę, prognoza jest średnia, mają być chmury i wiatr. Właściwie już wieje i szarpie naszym namiotem. Próbujemy zasnąć, ale bardziej czuwamy, niż śpimy. Co chwile konieczne jest ratowanie namiotu. Wieje coraz mocniej i w końcu około 1 w nocy następuje ostateczne uderzenie... Nasza konstrukcja namiotowa przegrywa i dach wali nam się na głowę. Namiot rozstawiony na kijkach bez ani jednego śledzia wbitego normalnie do ziemi nie ma prawa wytrzymać na tak mocnym wietrze. W tej ciemności i wietrze nie ma szans na ponowne rozbicie namiotu, więc zwijamy obóz i uciekamy do jadalni. Kładziemy się na podłodze pod stołem i śpimy gdzieś do w pół do piątej rano, wtedy wstają pierwsi turyści.
CDN w kolejnej relacji. 😊

wtorek, 9 października 2018

Korsyka GR 20 - część VI

16.09.2017
Po nocy w towarzystwie audiobooka (relacja tutaj), przywitał nas dosyć zimny, mglisty i wietrzny poranek. Na śniadanie musieliśmy się ulokować w przepełnionej kuchni, bo dodatkowo co chwilę padało. Mocny wiatr na sekundę przewiał chmury, pokazując widok na dolinę i ślicznie oświetlając namioty.
Słońce zaświeciło na sekundę, a wiatr i temperatura nie zostały uchwycone na zdjęciu - Magia Fotografii!



Po śniadaniu ruszyliśmy w górę, po czym szybko musiałam się wracać po kubki - byłaby to nasza pierwsza zguba na szlaku. Na szczęście stały grzecznie, tam gdzie je zostawiłam. :) Dzień był mglisty i deszczowy, a my mieliśmy do przejścia bardzo ładny (widokowo) odcinek. Niestety pogoda nam nie sprzyjała i każda, nawet najmniejsza dziura w chmurach była na wagę złota.








Szybko byliśmy całkiem mokrzy i zmarznięci (po raz kolejny żałowałam, że nie mam rękawiczek). Humory zaczęły się poprawiać dopiero w miarę poprawy pogody. Na bardzo krótkim odcinku z łańcuchami (łatwy kominek) zrobił się korek, mimo że ludzi było mało. Gdy doszliśmy do słynnej z pocztówek poszarpanej grani (ukrytej w chmurach) i zaczęliśmy schodzić kruchym terenem to pogoda zaczęła się poprawiać. Po kruszyźnie, czekał nas już krótki i stabilny odcinek do schroniska Manganu, tam pogoda już całkiem się poprawiła.




O, tam na górze byliśmy.





Drugi etap do przełęczy Col de Vergio pokonywaliśmy już w całkiem dobrej pogodzie, zupełnie jakby zaczął się nowy dzień. Dynamika pogody w górach na wyspie na prawdę potrafi być zaskakująca.





Odcinek z Manganu do Col de Vergio jest dosyć płaski, ale za to bardzo malowniczy i urokliwy. Tutaj też spotykamy 3 Polaków, którzy opowiadają co nie co o odcinku, który nas czeka. Dodatkowo dzielą się informacjami na temat kolejnego campingu, że kuchnia jest do 19:00 i że było tam dużo Polaków (ale skąd skoro nikogo nie mijaliśmy...)







Po drodze znajduje się jeziorko Lac de Nino, również popularne z pocztówek. Jednak własnie koło niego, należy zachować dużą czujność. Zamiast iść wyraźną ścieżką prosto, należy za nim skręcić w lewo i iść łąką bez ścieżki. My oczywiście się zgubiliśmy. Po odnalezieniu właściwej drogi czekało nas podejście na Capu a u Tozzu, a później niemiłosiernie ciągnące się zejście i trawers... miały chyba ze 100 km. ;) Na zejściu mam już dość, a czas nam się kurczy. W końcu w obliczu groźby, że nie zdążymy zamówić kolacji, Marcin biegnie przodem, a ja człapie samotnie przez las.


Gdzieś tu trzeba skręcić

Tu już nie idźcie. ;)

Jesteśmy znowu na szlaku

W końcu docieram do ogromnego pola namiotowego. Marcin jakimś cudem uzyskał informacje, że nie musieliśmy się spieszyć, bo kolacja jest w restauracji hotelowej (25€) za porządny, wypasiony 3-daniowy posiłek) jest do 20-21 (nie pamiętam dokładnie). Gdy weszliśmy podeszła do nas miła pani, ale niestety nie mówiła po angielsku, szybko zawołała jakiegoś chłopaka, który wskazał nam stolik. Gdy ta pani podeszła do nas z kartami, to odezwałam się do Marcina, że może od razu zamówimy Menu i w tym momencie kelnerka ucieszona "To wy z Polski jesteście? Trzeba było tak od razu!!" :D Okazało się, że duża część obsługi hotelu sezonowo pracuje na Korsyce. Dlatego też wcześniej słyszeliśmy, że jest tam dużo Polaków. Tego wieczoru, spotkaliśmy ponownie Babcie i Hiszpana, którzy też akurat jedli kolacje, powoli stawali się naszymi koczowniczymi sąsiadami. :)


Hotel na przełęczy

Na polu namiotowym Col de Vergio funkcjonuje sklepik spożywczy, jednak pan, który go prowadzi nie mówi ani słowa po angielsku, a kwotę rachunku pokazuje na kalkulatorze. :) Łazienka jest spora, ale nie da się regulować temperatury wody... Nam trafił się taki wrzątek, że prawie niemożliwym było umycie się. Dopiero po wyjściu spod prysznica Marcin znalazł rurę i zawór regulujący, co spotkało się z okrzykami radości kąpiących się Niemców. Pole namiotowe jest duże, podłoże miękkie i znajduje się na nim wiata kuchenna gdzie można sobie usiąść i spokojnie ugotować i zjeść.